Przyznaję - temat agresji Rosji przeciwko Ukrainie przejadł mi się już jakiś czas temu. Śledzę oczywiście codzienne aktualności, ale raczej w formie pigułki informacyjnej niż poszukując wielostronicowych analiz. Wizyta prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena w Kijowie, tuż przed drugą w ciągu roku wizytą w Warszawie, znowu przyciągnęła mnie przed ekran telewizora. Biden pokazuje bowiem, jak silnym jest politykiem i jak trzeba liczyć się z Waszyngtonem, dopóki to on urzęduje w Białym Domu. Kijów miał przecież paść łupem bandytów rzeźnika z Kremla w ciągu kilku dni, a dziś przebywa tam z oficjalną wizytą osoba numer jeden w USA. Niezwykle to symboliczne i potężny to policzek dla Władimira Putina. Dobrze się na to patrzy, daje to nadzieję na ocalenie wolnego świata w tych koszmarnych czasach. Dla wszystkich powinno być jasne, że Europa, jaką znamy, nie przetrwa bez przewodniej roli Stanów Zjednoczonych, że gdyby to od obecnego kanclerza Niemiec lub prezydenta Francji zależał spokój St