Od 2011 roku, co cztery lata, dziennikarze powtarzają tę samą zabawę: Lansowanie kogo się da, aby osłabić Platformę Obywatelską i zmusić jej władze do ustępstw na rzecz własnego środowiska, profitów dla wydawcy czy też przychylności wobec środowisk, z którymi dziennikarze lub wydawcy sympatyzują z tylko sobie znanych powodów. Donald Tusk jako premier zawsze robił to, co chciał, ale stwarzał wrażenie, że przynajmniej od czasu do czasu ulega naciskom warszawskich elit. O dziwo elity te dawały się nabrać na ten sztuczny miód. Gdy jednak owe środowiska uznały, że Tusk robi dla nich za mało, w zasadniczy sposób zmodyfikowały swoje postępowanie.
W 2011 roku na medialnym topie był Janusz Palikot. Inteligentny i zamożny były przedsiębiorca, poseł Platformy Obywatelskiej i szef regionu lubelskiego w partyjnych strukturach. Gdy postanowił odejść z PO i budować własną partię, praktycznie zamieszkał w mediach i w przypadających na tamten rok wyborach parlamentarnych zdobył ze swoją partią 10% głosów. Ponieważ błyskawicznie wszystko zniszczył, szybko przestał być maskotką mediów.
W 2015 roku w krajowej polityce nie było już Donalda Tuska, a pełniąca obowiązki szefowej PO premier Ewa Kopacz tak nieudolnie starała się lawirować wśród różnych grup społecznych, że nikt przytomny z zewnątrz nie chciał jej wspierać wiedząc, że to nie ma żadnego sensu, bo sama Kopacz w krajowej polityce nie ma już żadnej przyszłości. Na politycznym horyzoncie pojawił się Ryszard Petru, który od dawna brylował w mediach jako główny ekonomista BRE Banku. Zamożny, dynamiczny, z potężnym zapleczem finansowym wynikającym z branżowych kontaktów zdawał się zamieszkiwać w radiowych i telewizyjnych studiach. W wyborach parlamentarnych jego partia – Nowoczesna – zdobyła poniżej 8% głosów, ale w sondażach natychmiast po wyborach urosła do trzydziestu procent, gdy osłabiona wynikiem wyborczym Platforma Obywatelska musiała poukładać się na nowo. Ryszard Petru szybko jednak swój kapitał roztrwonił i dziś nie ma go już w polityce.
W latach 2016-2019 na politycznych liderów kreowano też Mateusza Kijowskiego, który okazał się pospolitym złodziejem oraz Władysława Frasyniuka, który zszedł z politycznej sceny w 2005 roku po wyborczej klęsce swojej Partii Demokratycznej (2,38% głosów), a teraz okazał się po prostu leniwy.Pupilkiem dziennikarzy i publicystów był też Robert Biedroń, ale znikł, gdy okazało się, że z latami nachalnie pompowanego przez media balonika zostało marne 6% głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego i bałagan w dokumentach finansowych jego partii.
W latach 2016-2019 na politycznych liderów kreowano też Mateusza Kijowskiego, który okazał się pospolitym złodziejem oraz Władysława Frasyniuka, który zszedł z politycznej sceny w 2005 roku po wyborczej klęsce swojej Partii Demokratycznej (2,38% głosów), a teraz okazał się po prostu leniwy.Pupilkiem dziennikarzy i publicystów był też Robert Biedroń, ale znikł, gdy okazało się, że z latami nachalnie pompowanego przez media balonika zostało marne 6% głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego i bałagan w dokumentach finansowych jego partii.
Mamy rok 2019. Jedno wystąpienie posła lewicy Adriana Zandberga w debacie po expose premiera Mateusza Morawieckiego wywołało ekstazę wśród dziennikarzy z liberalno-lewicowych mediów. Stało się jasne, że teraz to Zandberg będzie ich zabawką, którą będą chcieli prowadzać na smyczy. W całkowitym oderwaniu od opisanych przeze mnie doświadczeń z historii, ale przecież z historii najnowszej, a więc wstydem powinno być tak cyniczne ogłupianie społeczeństwa, bo jeśli chodzi o samych dziennikarzy, to jeśli chcą, niech robią z siebie idiotów. Ja ich szanować nie będę, ale przecież nie muszę, a im i tak na moim szacunku nie zależy.
Dlaczego liberalno-lewicowe media nie lubią Grzegorza Schetyny, choć jest on racjonalnym politykiem o poglądach konserwatywno-liberalnych, czyli centrowych, a więc umiarkowanych? Dlatego, że Schetyna jest niesterowalny, a dziennikarze nosiliby go na rękach wtedy, gdyby poszedł z nimi na układ i gdyby oni wiedzieli, że gdy zrzucą go z miękkiej poduszki, przestanie politycznie istnieć i zniknie.
Żeby było jasne, nie odbieram Zandbergowi prawa do bycia poważnym liderem politycznym, politykiem wartościowym i mężem stanu. Uważam jedynie, że jedno, zgrabne, sejmowe wystąpienie nie jest nawet światełkiem w tunelu na drodze do zostania politykiem wagi ciężkiej. Pamiętać należy, że Adrian Zandberg nie pełni żadnej funkcji politycznej, poza sprawowaniem mandatu posła. Ma zatem mnóstwo czasu, aby raz na dwa tygodnie przygotować dobre wstąpienie z sejmowej mównicy, które będzie trwało trzydzieści minut. Nie jest liderem partii, nie musi jeździć po kraju, pilnować partyjnych struktur i pokrzepiać partyjnych działaczy w terenie, ponieważ partia Razem działaczy ma garstkę, a terenowych struktur nie ma w ogóle. Nie przyciąga bowiem ludzi partia, która od wyborów parlamentarnych w 2015 roku, gdy zdobyła niecałe 4% głosów, w wyborach samorządowych 2018 zdobyła już tylko 1,2% głosów i powtórzyła ten wynik w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku, a struktur bez ludzi zbudować się nie da. Z takimi wynikami można być liderem lewicowego nocnika, ale niczego poza tym osiągnąć się w polityce nie da.
Sensem pisania tego bloga, ale także sensem mojej aktywności np. na Twitterze jest tłumaczenie opinii publicznej, czym jest prawdziwa polityka i o co w niej naprawdę chodzi. Co jest kluczowe dla osiągnięcia wyborczego sukcesu, a czego zaniechanie przyczyni się do wyborczej klęski. Ubolewam nad tym, że dziennikarze już dawno zaniechali wykonywania swojego zawodowego obowiązku, którym jest informowanie, a zamiast tego zajmują się mniej lub bardziej profesjonalnym (raczej mniej niż bardziej) lobbingiem, z lepszymi lub gorszymi (raczej gorszymi niż lepszymi) skutkami. Przez to opinia publiczna albo obojętnieje wobec wydarzeń politycznych, albo ma nieprawdziwe wyobrażenie o polityce i ludziach w niej obecnych, co jest często dla nich krzywdzące i osłabia państwo jako całość, ponieważ czynnikiem państwo wzmacniającym jest społeczna i polityczna aktywność jego obywateli.
Nic tak nie osłabia reputacji opinii publicznej w społeczeństwie, jak wykonywanie tego zawodu przez niespełnionych polityków. Zaangażowanie Justyny Pochanke po stronie Roberta Biedronia, który praktycznie pomieszkiwał w jej programach, dało jego partii nędzne 6% w wyborach do PE, a zaangażowanie Jacka Żakowskiego po stronie Pawła Kasprzaka kandydującego w wyborach do Senatu (pomagał mu zbierać podpisy) skończyło się tym, że Kasprzak zdobył w Warszawie niewiele ponad 70 tysięcy głosów i sromotnie przegrał z kandydatem Kazimierzem M. Ujazdowskim z Koalicji Obywatelskiej (rekomendacja Grzegorza Schetyny). Nie przeszkadza to jednak ani Pochanke, ani Żakowskiemu w zohydzaniu Schetyny opinii publicznej i nie powstrzymuje ich przed aroganckim pouczaniem polityków Platformy Obywatelskiej.
„Lot nad kukułczym gniazdem” |
Komentarze