Za kilka lub kilkanaście dni rozpoczną się ekshumacje zwłok ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Stanie się tak pomimo sprzeciwu części rodzin osób, które straciły życie w tej katastrofie. Ekshumacje są przymusowe, a nie będę podlegać im tylko te zwłoki, które były ekshumowane wcześniej oraz te, które zaraz po katastrofie zostały skremowane. Nigdy nie byłem zwolennikiem kremacji, ale dziś myślę, że w określonej sytuacji politycznej w tym kraju kremacja jest jedynym sposobem na to, żeby po śmierci mieć święty spokój.
Warto pamiętać, iż w przeprowadzonych jeszcze w czasach rządów Platformy Obywatelskiej bodaj dziewięciu ekshumacjach, w kilku przypadkach stwierdzono, że zamieniono zwłoki, ale w żadnym przypadku nie znaleziono dowodów na to, że przyczyną katastrofy prezydenckiego samolotu był zamach. Tymczasem to właśnie poszukiwaniem dowodów na zamach prokuratura motywuje zakłócanie spokoju zmarłych i zmuszanie ich rodzin do przeżywania traumy jeszcze raz.
Nie można mieć zatem żadnych wątpliwości, że przymusowe ekshumacje są cyniczną grą polityczną, a temat ten będzie utrzymywany w debacie publicznej aż do wyborów parlamentarnych w 2019 r. Być może jest to także element walki o wpływy ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobro z ministrem obrony narodowej Antonim Macierewiczem, ponieważ w grę wchodzi sympatia sporej części elektoratu PiS oraz uznanie i dostęp do ucha Jarosława Kaczyńskiego. Z całą pewnością jest to haniebna próba zagłuszenia wyrzutów sumienia brata zmarłego prezydenta, który najprawdopodobniej kazał Lechowi Kaczyńskiemu lądować w Smoleńsku, gdy rozmawiali przez telefon już w trakcie lotu.
Niewiele wydarzeń jest w stanie mnie poruszyć, gdyż – jak wszyscy schetynowcy – jestem gruboskórny. Poruszył mnie jednak bardzo wczorajszy wywiad w TVN24 z Krystyną Łuczak-Surówką – żoną funkcjonariusza BOR, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Jeśli ta rozmowa jest dostępna do obejrzenia w internecie, to zróbcie to koniecznie. Mamy tutaj do czynienia z autentyczną traumą i rozpaczą po śmierci najbliższej osoby.
Robi to jeszcze większe wrażenie, gdy zestawimy to sobie z żądaniem wdowy po Przemysławie Gosiewskim, który także zginął w tej katastrofie. Beata Gosiewska żąda 5 mln zł odszkodowania, choć jako posłanka do Parlamentu Europejskiego zarabia ok. 400 tysięcy złotych rocznie. Żąda również po 72 tys. zł wyrównania renty dla każdego z dzieci oraz po 2 tys. zł dodatkowej renty dla każdego z nich. Dodatkowej – bo i syn, i córka dostają już rentę specjalną przyznaną przez premiera Donalda Tuska (po 2 tys. zł miesięcznie) oraz rentę po ojcu z ZUS (ponad 1,8 tys. zł miesięcznie). Po katastrofie Gosiewska i jej dzieci dostali również 40 tys. zł pomocy od rządu, 100 tys. odszkodowania z polisy Sejmu, po 250 tys. zł zadośćuczynienia (łącznie 750 tys. zł) oraz inne świadczenia wynikające z wysługi lat pracy Gosiewskiego.
Komentarze