Kilka dni temu mój dziadek trafił do szpitala z rozpoznaniem udaru i epilepsji. Po trzech dniach został wypisany ze szpitala. Dwie godziny po powrocie do domu (podróż ze szpitala trwała trzydzieści minut) stan dziadka znacząco się pogorszył i trzeba było wezwać karetkę. Zespół ambulansu zadzwonił do szpitala, z którego dziadek został tego samego dnia wypisany, ale szpital odmówił ponownego przyjęcia pacjenta. Karetka zawiozła dziadka do innego szpitala. Lekarze stwierdzili, że dziadek jest w stanie agonalnym, powiedzieli, że gdyby został przywieziony zaledwie kilka minut później, na ratunek byłoby za późno. Szybko stało się oczywiste, że dziadek został wypuszczony ze szpitala w gorszym stanie niż został tam przyjęty. To jednak nie koniec, bo w drugim szpitalu okazało się, że pierwszy szpital zaraził dziadka jakąś bakterią i to prawdopodobnie ta bakteria spowodowała jego agonalny stan. Dziadek żyje i jest przytomny.
Dziś dowiedzieliśmy się, że ostatniej nocy dziadek, przez nikogo niezauważony, opuścił szpital w piżamie i w skarpetach. Przeszedł około kilometr zanim został zauważony przez policję i odwieziony do szpitala. Nie rozumiem, jak to możliwe, że pielęgniarki nie zauważyły, że ktoś wstaje i wychodzi, bo przecież ich praca w nocy polega głównie na pilnowaniu. Nie rozumiem, bierności pielęgniarek, która trwała wystarczająco długo, by dziadek o drugiej w nocy, w piżamie i skarpetach, poboczem lub chodnikiem na piechotę przeszedł około kilometr. Gdzie była ochrona szpitala? Gdy moja matka dziś rano pojechała do szpitala, pielęgniarka miała do niej pretensje za zaistniałą sytuację i żądała dwustu złotych za pilnowanie dziadka. Nie dostała pieniędzy. Powiedziałem mamie, że za dwieście złotych to ja mogę dziadka pilnować.
Komentarze