Jestem koszmarnie i coraz bardziej zmęczony tematem wyborów prezydenckich. Sposób i styl traktowania tego najważniejszego w naszym kraju aktu demokracji przez Prawo i Sprawiedliwość oraz jego środowiska satelickie (Porozumienie i Solidarną Polskę) wywołuje we mnie coraz większe obrzydzenie i zniechęcenie. Samopoczucia nie poprawia mi również to, jak w tej sytuacji zachowują się opozycyjni kandydaci na najwyższy urząd w państwie. Oczekiwałem, że widząc w jaką farsę wybory prezydenckie zamienia wicepremier Jacek Sasin, zrezygnują z kandydowania, aby ostatecznie ośmieszyć Andrzeja Dudę, a także uzbroić swoje środowiska polityczne w multum argumentów za podważaniem mandatu urzędującego prezydenta do zamieszkiwania w Pałacu Prezydenckim i używania należnych głowie państwa prerogatyw.
Kandydujesz, czyli bierzesz w tym udział, a to oznacza, że jesteś współodpowiedzialny. To jest kwestia tak prosta i oczywista, że czuję zażenowanie, gdy muszę o tym pisać. W wyborach organizowanych przez pana Sasina i Kamińskiego wyborów nie wezmę, nawet, gdyby głosy z całego kraju były liczone w moim mieszkaniu. Tylko wybory przeprowadzone w przyszłym roku, w systemie mieszanym (tradycyjnie, korespondencyjnie i przez internet) oraz organizowane przez Państwową Komisję Wyborczą będą tajne, równe i powszechne, a muszą być poprzedzone trwającą minimum trzy miesiące pełnoprawną i wszechstronną kampanią wyborczą. Mało tego, abym wziął udział w głosowaniu, całą procedurę należy zacząć od początku, czyli należy jeszcze raz rejestrować kandydatów na głowę państwa, a żeby mieli oni szansę zawalczyć z Andrzejem Dudą, powinni być przez swoje środowiska polityczne zastąpieni innymi kandydatami. Ci, którzy formalnie 11 maja przestają być kandydatami oraz znikają ich komitety wyborcze, nie mają żadnych szans na zablokowanie reelekcji Andrzeja Dudy.
Temat wyborów prezydenckich bardzo przypomina mi nachalnie lansowany w latach 2016-2019 serial „powrót Tuska”. Efektem pierwszego może być rekordowo niska frekwencja, a rezultat drugiego to II kadencja samodzielnych rządów środowiska kierowanego przez Jarosława Kaczyńskiego. Ludzie mają dosyć rozmowy o wyborach. Boją się o swoje firmy lub o swoje miejsca pracy, jeśli nie pracują na swoim. Nie da się w tej sytuacji zwrócić uwagi opinii publicznej na programy wyborcze kandydatów na głowę państwa abo choćby zaciekawić ich tym, co kandydaci mówią. Trzeba skupić się na przygotowywaniu kompleksowych rozwiązań najbardziej palących problemów zwykłych ludzi, a nie współczuć pani Kidawie, panu Kamyszowi czy panu Hołowni, że nie będą wożeni pancerną limuzyną z chorągiewką przy prawym przednim błotniku.
Tylko skupieniem się na trosce o gospodarkę i rynek pracy środowiska polityczne opozycyjne wobec PiS mogą spróbować skutecznie odbudować się po klęsce kampanii wyborczej przed nieodbytymi wyborami prezydenckimi.
Komentarze