Lewica w październiku 2019 wróciła do Sejmu po czterech latach wegetacji na marginesie polityki, ale ten, kto liczył na „nową jakość” polityki, w styczniu 2020 wie już, że był naiwny albo zbyt wysoko wycenił parlamentarną reprezentację tzw. środowisk progresywnych. Inna rzecz, że osoby pokładające polityczną wiarę w Biedroniu, Czarzastym i Zandbergu, za nic w świecie nie przyznają się, że kupili kota w worku, że królowie są nadzy, że na lewicy więcej jest generałów niż szeregowych żołnierzy.
Przez minione cztery lata, ale także w obecnej kadencji, medialne wsparcie dla lewicy – i dla tej rozmemłanej od Biedronia, i dla tej z uwiądem starczym od Czarzastego, i dla tej młodej, ale marksistowskiej od Zandberga – jest rażąco niewspółmierne zarówno do siły społecznej mierzonej sondażami poparcia, jak i do mocy intelektualnej objawiającej się dotychczas w działalności jej sejmowej reprezentacji.
Listopad i grudzień sejmowa lewica zmarnowała na absurdalne domaganie się żeńskich końcówek na dokumentach, sprzeciwienie się powołaniu sejmowej podkomisji ds. edukacji seksualnej oraz do głosowania ramię w ramię z PiS nad podniesieniem akcyzy. Nowa jakość, nie ma co. Początek tego roku jest jednak dla lewicy póki co równie żenujący, co końcówka poprzedniego. Oto bowiem Włodzimierz Czarzasty ni z tego ni z owego ogłasza w radiowym studiu, że kandydatem lewicy w zbliżających się wyborach prezydenckich będzie Robert Biedroń. Trudno o bardziej niechlujny sposób prezentacji, tym bardziej, że wcześniej przez dwa miesiące trwała żenująca łapanka na kandydatów, a do mediów co rusz wypuszczano przecieki kontrolowane, że kandydat będzie kobietą. Czarzasty ogłosił Biedronia dokładnie wbrew regułom politycznej, a zwłaszcza kampanijnej sztuki, ponieważ ogłoszenie nazwiska powinno odbyć się co najmniej na porządnej konferencji prasowej (z udziałem kandydata), a najlepiej na zorganizowanej z wielkim rozmachem konwencji. Konwencja lewicy ma być 19 stycznia, ale rodzi się pytanie, po co skoro wszystko zostało ogłoszone między lunchem, a obiadem, jak ogłasza się zakup nowego ekspresu do kawy.
Drugi problem lewicy to sam kandydat na prezydenta. Robert Biedroń jest dziś osobą całkowicie skompromitowaną i politycznym bankrutem. Wszystko dlatego, że z zapowiadanych w lutym 2019 20% jego partii w wyborach do Parlamentu Europejskiego 26 maja, a więc w dniu wyborczym zostało zaledwie 6%, a dzień później jego partia praktycznie przestała istnieć, ponieważ część z jej członków zaczęła wydzwaniać do szefa SLD, a część pogrążyła się we wzajemnych oskarżeniach o mobbing i tuszowanie go. Jakby tego było mało, Biedroń nie potrafił wyjaśnić skąd miał pieniądze na budowanie „Wiosny”, a jeśli to wszystko razem okrasimy widokiem jego biegającego 26 maja po scenie i wrzeszczącego, że wygrał wybory, ogarnia człowieka poczucie zażenowania, które dodatkowo wzmacnia fakt, że Biedroń z dnia na dzień przeprowadził się do Brukseli, a polskie sprawy i odnowa rzeczywistości nad Wisłą, którą obiecywał podczas swoich licznych spotkań jeżdżąc po kraju jeszcze kilka miesięcy wcześniej i bałamucąc wielu młodych ludzi przychodzących na spotkania, kompletnie przestała go interesować. Bez żalu i targowania się zgodził się ponadto na wyprowadzenie sztandaru „Wiosny” oraz utworzenie z połączenia jej z SLD formacji Nowa Lewica.
W latach 2016-2019 bardzo często słyszałem od polityków lewicy, ale także od jej sprzymierzeńców pracujących w mediach, że lewica tylko tylko przez przypadek w 2015 roku znalazła się poza Sejmem, że tak naprawdę już teraz ma kilkanaście procent poparcia, a do wyborów parlamentarnych będzie to co najmniej dwadzieścia, a całkiem prawdopodobne, że nawet trzydzieści procent. No i słyszałem, że powrót lewicy do parlamentu oznacza rychły koniec Platformy Obywatelskiej. Co więcej – sugerowała to nawet posłanka PO Joanna Mucha, która dziś kandyduje na szefową partii – przynajmniej wiadomo, jaki ma plan.
Okazało się, że lewica w wyborach zdobyła ledwie 12% głosów (przyznajcie sami, że z tego poziomu do 20 czy 30% bardzo daleka droga), po wyborach poparcie zamiast urosnąć do jakichś – powiedzmy – 17% spadło do 9%, a końca Platformy również nie widać, bo z 27% głosów w wyborach, urośliśmy trochę i dziś mamy poparcie na poziomie 29%.
Wystawiając Biedronia lewica przyznaje, że nie wierzy w swoje możliwości i nie ma zamiaru udawać, że walczy o Pałac Prezydencki. Skrajny lewicowiec Adrian Zandberg nie chciał kandydować, bo chyba zrozumiał – w przeciwieństwie do sporej części opinii publicznej - że jedno niezłe wystąpienie z sejmowej mównicy po expose premiera Morawieckiego to za mało na bycie mężem stanu, a Barbara Nowacka nie dała się wciągnąć Włodzimierzowi Czarzastemu w rozbijanie klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej, choć trzeba przyznać, że w tym klubie praktycznie nie istnieje, a podobno miała błyszczeć.
Zanosi się na powtórkę z 2015 roku, gdy Magdalena Ogórek jako kandydatka SLD zdobyła w wyborach prezydenckich bodaj 2,5% głosów.
Komentarze